Dzień był słoneczny i chodź, grudniowa pogoda daleka była
od nazwania jej ciepłą, Ewelina nie miała nic przeciwko przewietrzeniu się.
Zakładając zimową kurtkę, zamówiła kilka surowych marchewek, dwa jabłka i garść
kostek cukru, aby tak wyposażona udać się w stronę stajni.
Nightmer usłyszał ją niemal od razu i wesoło prychając,
zaczął domagać się poczęstunku.
— No już, już maleńki. — Powoli otworzyła boks i
wkradła się do środka. — Tęskniłeś za mną?
Rumak prychnął w odpowiedzi od razu węsząc przy
kieszeniach dziewczyny.
— No już. Nie jesteś zbyt uprzejmy. Jeszcze gotowa jestem
pomyśleć, że nie lubisz mnie, tylko moje łakocie. — Ewelina wyciągnęła z
kieszeni marchewkę i dała ją zniecierpliwionemu Nightmer’owi, a kiedy ten
pałaszował ze smakiem, usiadła w kącie boksu.
— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? — Koń
zastukał kopytem o posadzkę, po czym wrócił do obwąchiwania kieszeni
dziewczyny. — Aleś ty łapczywy! — Ewelina rzuciła jedno z jabłek, które nim
zdążyło upaść na ziemię, wylądowało w potężnych zębach zwierzęcia.
Dziewczyna mając chwilę odosobnienia, wyciągnęła stary
dziennik i z uporem maniaka, zaczęła wertować kolejne stronice.
Niewiedziała czemu, ale czuła się niezwykle związana z
dawną właścicielką. Czasami wyobrażała sobie nawet, że spaceruje z nią po
dawnym Collegium. Zupełnie jakby były przyjaciółkami na dobre i złe. W końcu
tak wiele je łączyło.
Dwudziestego piątego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego
roku Katarzyna Konstancja Anna Marianna Rostowska z Warszawy, powiedziała w
końcu ślubne tak. Ewelina wchłaniała każdą kolejną linijkę opisującą skromną, acz
huczną imprezę weselną. Śmiała się do łez, gdy trafiła na oczepiny i płakała ze
wzruszenia, gdy autorka pisała o pustych krzesłach przeznaczonych dla jej
najbliższych.
Wszystko było tak barwne i pełne humorystycznych
komentarzy, że studentka zupełnie zatraciła się w tekście. Nawet nie zwróciła
uwagi, kiedy minęła pora obiadowa i zaczęła się kolejna lekcja. Dopiero, gdy
uczniowie z trzeciego roku przyszli na zajęcia z jeździectwa, Ewelina
zorientowała się, że już od dawna powinna być w zachodnim skrzydle na kolejnych
zajęciach.
Pędem jakby goniły ją wszystkie biesy z zaświatów,
ruszyła aby stawić czoła profesor Wiktorii. Niestety już kiedy przekroczyła
próg wiedziała, że ten dzień nie skończy się dla najlepiej.
Krawczyk wyglądała na
bardziej wściekłą niż zawsze i kiedy jej wzrok padł na spóźnialską, omal nie
wybuchła.
— Rozumiem, że panna
Solan zna odpowiedzi na wszystko i nie musi dłużej uczęszczać na moje zajęcia?
— Głos choć starała się utrzymywać spokojny, był przepełniony niewypowiedzianą
obietnicą tortur.
— Nie pani profesor. —
Twarz Eweliny przypominała dorodnego pomidora. — Przepraszam za spóźnienie ja…
— Nie obchodzi mnie twoje
tłumaczenie. U mnie panują pewne zasady. Proszę, abyś natychmiast opuściła moje
zajęcia.
— Proszę mnie nie
wyrzucać. To był pierwszy i ostatni raz. Obiecuję.
Nauczycielka przez chwilę
wpatrywała się w twarz wystraszonej studentki, z dość mściwym wyrazem twarzy.
Kiedy ponownie zabrała głos, była spokojna i bardzo z czegoś zadowolona.
— Dobrze. Usiądź.
Solan wypuściła od dłuższego czasu wstrzymywane
powietrze, dygnęła, po czym pobiegła na swoje miejsce. Wyjęła notes, książkę i
szybko wzięła się za przepisywanie materiału z tablicy. Kiedy była w połowie,
bardziej skupiając się na tekście niż na słowach profesorki, ponownie usłyszała
swoje imię wywołane do odpowiedzi.
Niestety chcąc nadrobić stracony czas, zupełnie
zapomniała aby uważać na teraźniejszość i choć usłyszała pytanie, nie znała na
nie odpowiedzi.
— Pała! — Krawczyk wyglądała niczym kot, który właśnie
upolował tłuściutką mysz. — Mam nadzieję, że to da wam do myślenia. Moich zajęć
się nie olewa, bo może się to bardzo źle skończyć.
***
Dnia dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące szóstego
roku, rektorka odwołała zajęcia, aby wszyscy studenci mogli uczestniczyć w
przyozdabianiu placówki. Oczywiście nie zabrakło przy tym kilku magicznych
psikusów, które sprawiły, że wszyscy chodzili uśmiechnięci i nawet Krawczyk
zaczęła przymykać oko na te co mniejsze wykroczenia. Wszyscy czuli magię
nadchodzących świąt.
Pogoda również uległa diametralnej zmianie. W nocy
przyszła zamieć, która osnuła białym płaszczem zarówno dziedziniec jak i resztę
wciąż jesiennego krajobrazu.
Profesor Dagmara zorganizowała konkurs na najlepszą
śnieżną rzeźbę więc pod koniec dnia obok posągu smoka, stało dobre kilkanaście
bardziej lub mniej udanych magicznych istot.
— Też chcesz wziąć udział w konkursie? — Profesor Dagmara
była jak zwykle w wyśmienitym humorze. Z jej ciała aż promieniowała radość,
ciepło i pozytywny nastrój.
— Nie, nie jestem zbyt uzdolniona plastycznie.
— Ale tu nie chodzi o talent, a o dobrą zabawę. W końcu
zawsze to jakaś odmiana od dekorowania szkoły. — Uśmiech na twarzy porki był
tak pozytywny, że Ewelina niemal się zgodziła. Gdy otwierała usta by powiedzieć
„tak”, coś dziwnego zaczęło się dziać z nauczycielką. Niebieskie oczy naszły
bielmem, usta zsiniały, a ramiona zaczęły niespokojnie dygotać. Pół sekundy
później, kobieta padła niczym kłoda. Gdyby Solan nie zareagowała, profesorka
miałaby dość niesympatyczne spotkanie twarzy z ziemią.
— Pomocy! Niech ktoś
wezwie Dymka!
Drgawki coraz częściej przebiegały przez ciało
nieprzytomnej i Ewelina nieźle musiała się natrudzić, żeby głowa Żukowskiej nie
doznała żadnych uszczerbków.
— No niech ktoś się ruszy w końcu po uzdrowiciela!
Uczniowie, którzy dotąd zacieśniali jedynie krąg wokół
wydarzeń, w końcu zaczęli działać. Jedna z dziewczyn o podłużnej, nieco
końskiej twarzy i brązowych włosach, pchnęła koleżankę aby ta pobiegła po
pomoc, sama zaś uklękła przy Ewelinie.
— Przechodziłam kurs pierwszej pomocy. — Wytłumaczyła
przejmując nauczycielkę. — To wygląda jak napad padaczki. Musimy uważać, żeby
nie przygryzła sobie języka.
Solan kiwnęła głową na znak iż rozumie.
— Możecie się odsunąć! — Widać było, że dziewczyna
nawykła do wydawania poleceń. — No już! Nie ma na co się gapić!
Studenci zaczęli się rozchodzić, mamrocząc pod nosem
zawistne komentarze.
Dziewczyna trzymała profesorkę za głowę, Ewelinie zaś
przypadły coraz mocniej szamoczące się nogi.
— Gdzie ten Dymek? Powinien już tu być, chyba, że Majka
znowu pomyliła korytarze.
— Coś jest nie tak. — Nogi profesorki przestały
wierzgać, a ciało wyprężyło się niczym struna, po czym zupełnie znieruchomiało.
— Bogowie ona nie żyje! — Solan wstrzymała oddech i patrzyła na nauczycielkę z
paniką w oczach.
— Oddycha. Płytko, ale oddycha. Puls też jest
wyczuwalny.
— Pobiegnę po Dymka.
— Dobrze. Ale szybko.
Kiedy Ewelina już podnosiła się, aby ruszyć po
uzdrowiciela, poczuła na swym ramieniu czyjść uścisk. Kiedy odwróciła głowę,
spojrzała prosto w białka oczu profesor Dagmary.
— Sa ki mal dwe leve. —
Głos był świszczący, twardy i wydawał się dobiegać nie z krtani nauczycielki, a
gdzieś z jej wnętrza. — Tou de mond yo te menase, paske konnen fanm lan te ye
a. Kòm yon veso ki te ranpli avèk pouvwa, kraze pòtay yo, yo nan prizon an, —
Uścisk na ramieniu Solan spotężniał, a głos wwiercał się w uszy. Był niczym
zaklęcie i choć Ewelina nie rozumiała słów, czuła, że nie jest to nic miłego. —
Lè sa a, pa gen anyen ap ak sispann sa ki mal la se pa vre. Ou dwe ini zanmi ak
lènmi vin tounen ansanm goumen pou yon avni komen. Sou libète ak lavi! —
Ostatnie słowa zostały wypowiedziane dokładnie w momencie, gdy przybiegła Majka
prowadząc ze sobą zdyszanego Dymka. Kiedy przebrzmiały, profesorka zwiotczała i
runęła w dół.
Na szczęście uzdrowiciel
był na miejscu i tym razem to on udzielił wsparcia. Używając zaklęć
przetransportował omdlone ciało kobiety prosto do szpitala, zaś dziewczynom
kazał wracać do tego co robiły wcześniej. Niestety do całego zamieszania
dołączył Rozentalen.
— Jeszcze jego brakowało.
— Dymek był dziwnie zaniepokojony. — Musisz poradzić sobie z nim sama. —
Wyszeptał tak, aby tylko Ewelina mogła go usłyszeć. — Powodzenia. — Kolejne
rzucone zaklęcie i tyle go było widać.
— Co tu się stało?
— Profesor Dagmara
zasłabła. — Dziewczyna stanęła niemal na baczność i Ewelina miała wrażenie, że
zaraz zacznie mu salutować. — Chyba miała atak padaczki, albo to rodzaj jakiejś
wizji czy coś. Mówiła rzeczy zupełnie pozbawione sensu.
Mężczyzna słysząc wypowiedź
uczennicy, zmrużył oczy i baczniej zaczął przyglądać się Ewelinie.
— Rozumiem, że profesora
Dagmara znajduje się już pod opieką naszego uzdrowiciela. Czy mam rację?
Solan kiwnęła głową,
bojąc się odezwać chociażby słowem. Rozentalen przerażał ją w pewien wyjątkowy
sposób. Był zimny, władczy i kojarzył się jej z wielkim obślizgłym pytonem.
Definitywnie nie biła od niego żadna pozytywna energia, a jedynie chłód i
wyższość.
Profesor zacisnął usta w
wąską szparkę, po czym łopocząc czarnym płaszczem, odwrócił się na pięcie i
ruszył w stronę Collegium.
Ewelina mogła głęboko
odetchnąć. Tym razem nie była odpytywana, ani nikt nie próbował grzebać w jej
myślach. Bojąc się zmiany w decyzji profesora, szybko ruszyła poza bramy
szkoły.
Był okres przed świąteczny
przez co wielu studentów i studentek, wyruszało do pobliskiego miasteczka, aby
zakupić to i owo. Solan nie wyróżniała się spośród czarno-białego tłumu, dzięki
czemu swobodnie mogła odłączyć się od grupy, aby odwiedzić Fanny.
Staruszkę zastała przy
rąbaniu drewna. Spocona kobiecina z zapałem godnym drwala, cięła coraz to
nowsze polana. Przestała kiedy Ewelina podeszła do niej i grzecznie się
przywitała.
— Witaj moje dziecko. Cóż
cię do mnie sprowadza moja droga.
— Grzechem byłoby cię nie
odwiedzić tuż przed świętami.
— Ano miło z twej strony.
Chodź do środka. Napijemy się po kubku grzańca. Świeżo robiony.
Dziewczyna pomogła
zbierać drwa, po czym razem z Fanny zasiadła do stołu przy kubku grzanego wina
i misce pokrojonego w kostkę sera.
Kobiety długo rozmawiały
o wszystkim i o niczym. Fanny była zadowolona z gościa, zaś Ewelina odkryła, że
staruszka zna wiele przydatnych porad dotyczących magii. Zgodziła się nawet
pozapisywać co ciekawsze sposoby na szybkie uzdrawianie skaleczeń, albo lepszą
koncentrację czy otwieranie czakramów mocy. Wdzięczna studentka obiecała zaś,
że w miarę możliwości będzie przychodzić do Fanny, aby pomóc przy pracy w
obejściu. Wszystkie ustalenia przypieczętowały toastem.
— Czy mogłabym przyjść w
Boże Narodzenie?
— A co z balem? Przestali
organizować zabawy w szkole?
— Nie, skądże. Ja po
prostu nie przepadam za świętami. Wolałabym spędzić je w zaciszu niż hucznie
się bawić. — W chatynce zapadła cisza.
— Oczywiście. Będzie mi
bardzo miło. — Staruszka czule się uśmiechnęła. — Przygotuję jakieś smakołyki i
pokażę ci ciekawe sztuczki.
— W takim razie jesteśmy
umówione.
Ewelina podniosła się z
miejsca, po czym podziękowawszy ruszyła do wyjścia.
Wiem, wiem. Znowu krótko i po długim czasie. Uwierzcie jednak, że się staram :) Po prostu bardziej już rozmyślam nad wszystkimi poprawkami niż pisaniu ostatnich rozdziałów. Jakoś tak nie mogę się doczekać całego tego zamieszania ;] Wymyśliłam nawet jak będą wyglądać moje działania podczas wielkich porządków przed ostateczną korektą :D Cóż XD muszę kupić po prostu cały zapas karteczek samoprzylepnych XD
Jeśli jeszcze ktoś ze mną jest, chcę podziękować :) Wasze wsparcie wiele mi daje :P Przesyłam gorące pozdrowienia i do następnego :)
Czytam jeszcze raz od początku, więc tego rozdziału jeszcze nie przeczytałam, ale uważam, że gdybyś skończyła pisać tą książkę (trylogię czy co to ma być) to mogłabyś ją spokojnie wydać :* / Rossana
OdpowiedzUsuń